Agro Sieć TMC

Zul teczkowy, zul busowy

Dodano: 26.02.2015

 

O zulach teczkowych słyszeli wszyscy. Ja proponuję nową kategorię: zul busowy.

 

 

Co to jest zul teczkowy, to mniej więcej wiemy wszyscy. Właśnie, mniej więcej. Definicja ta wymaga więc sprecyzowania.

Można nazwać tak niewątpliwie przedsiębiorcę niemającego nic, a startującego w przetargu na usługi leśne z założeniem, że całą robotę wykonają podwykonawcy, a on sam, jedynie za fakturowanie, odliczy sobie np. 10%. Ale takich nie ma aż tak wielu.

Częściej mamy do czynienia z przedsiębiorcą, który ma własny potencjał, maszyny, ludzi, ale chce się rozwijać. Więc startuje na kolejne leśnictwa. I tu już zamiast niego pracują podwykonawcy. Ale czy on jest tak naprawdę teczkowy? Przecież ma coś więcej, niż teczkę.

Granice są płynne. Bo co to znaczy: ma sprzęt? Wiadomo, że można go mieć za gotówkę i na własność, ale można też w kredycie czy leasingu. A można też mieć zaprzyjaźnioną firmę, która zawsze sprzętu użyczy. Albo założyć drugą (trzecią, czwartą?) firmę na żonę (córkę, zięcia?), wziąć dotację i kupić np. ciągnik (przyczepę, harwester?). Formalnie to już będzie inna firma, czyli podwykonawca, ale tak naprawdę przecież wciąż ta sama.

Możliwości jest wiele, jak w życiu. Czym więc jest ów zul teczkowy? Jak go określić? Gdzie przebiega granica między firmą, która wykonuje zadanie własnymi siłami a firmą, która opiera się wyłącznie na innych?

Może Wy, Drodzy Czytelnicy pomożenie rozwiązać ten problem? Czekam na Wasze uwagi. Telefon i mejl na końcu tekstu.

Lasy Państwowe mają zdaje się (pisze zdaję się, bo co innego mówią światli przedstawiciele LP na różnych spotkaniach, a co innego wyczytuję corocznie w SIWZ) taki pomysł, by określić procentowo, ile prac można zlecać podwykonawcom. Trudne to i nie wiem, jak wyjdzie. Dlaczego?

Bo w Polsce wszyscy uciekają przed wysokimi koszami pracy. Każdy przedsiębiorca wolałby mieć np. 20 pracowników niż 5 różnych podwykonawców, ale wówczas, gdyby go to nie kosztowało tak drogo. Dlaczego by wolał? Ano dlatego, że ludzie mieliby stabilizację, byliby bardziej zadowoleni i lepiej pracowali. Ale jak już wspomniałem, to kosztuje. Dlatego mamy w lasach tylu podwykonawców i ludzi pracujących na czarno. I nie jest to problem branży leśnej, ale wszystkich innych także.

Gdybyśmy weszli do warszawskiego biurowca jakiejś korporacji, okazałoby się, że wśród ludzi siedzących za biurkami codziennie po 8 godzin (a raczej po dziesięć co najmniej), wielu to osoby bez etatów. Na własnej działalności, wystawiający swojemu pracodawcy co miesiąc fakturę, albo na umowach o dzieło czy zlecenie. Jeśli tak robi się w biurze, gdzie PIP i inne służby mają wszystkich jak na tacy, to czego oczekiwać w lesie?

Tak samo jest z kontrolerami biletów w autobusie (nie zatrudnia ich przewoźnik tylko inna firma), ze sprzątaczkami w szpitalu (też inna firma) i tak dalej, i tak dalej. To czysta ekonomia wynikająca z polityki państwa, i nie ma co się temu dziwić.

Określenie więc, ile procent danego zadania objętego przetargiem można wykonać z wykorzystaniem podwykonawców, a ile tylko własnymi siłami wykonawcy jest trudne. Jeśli Lasy zdecydują się np. na 20 lub 30%, albo będą określać rodzaje prac, jakie można lub nie można zlecać podwykonawcom, to zobaczymy, co się stanie. Będzie to kolejna już operacja na żywym organizmie, jakim jest rynek usług leśnych w Polsce. Nie pierwsza, nie ostatnia. Ale kto wie, może właśnie potrzebna?

A teraz wróćmy do zula busowego. O co chodzi? Otóż jedna z poprzednich operacji na żywym organizmie, czyli stosowanie w przetargach jako jedynego kryterium najniższej ceny, zaowocowała powstaniem nowej kategorii zuli. To firmy, które np. przegrały u siebie, więc musiały się gdzieś odgryźć, by przetrwać. I teraz wożą codziennie swoich pracowników po 100 km w jedną stronę do lasu.

Wożą, bo jeśli jest to 100 km (dwie godziny busem), to ciągle taniej jest wozić, niż płacić za nocleg. O czwartej czy piątej rano podjeżdża więc pod dom bus, drwal siada i jedzie, kimając z głową na szybie. W busie śmierdzi paliwem, bo z tyłu jadą pilarki. Po siódmej jest w pracy. I pracuje. A o trzeciej, czwartej znów do busa i na piątą, szóstą jest w domu.

Paliwa idzie dużo, wszyscy przemęczeni, ale cóż zrobić? Gdzieś pracować trzeba. A że przetarg udało się wygrać akurat tak daleko, trzeba jeździć. W kategoriach czarnego humoru trzeba już rozpatrywać sytuację, gdy nasz bus mija się codziennie na trasie z drugim, jadącym w przeciwną stronę. Bo ci, co mieszkają w punkcie A, jadą do punktu B, a ci zamieszkali w punkcie B, jadą do A.

Zdarza się i tak, gdy się przedsiębiorcy nie dogadają. Z drugiej strony oczekiwanie, że konkurencja (czyli dwaj walczący o rynek przedsiębiorcy leśni) zawsze się jakoś dogada jest naiwne.

Takich zuli busowych robi nam się coraz więcej. To wyraźna oznaka tego, że żywy organizm polskiego rynku usług leśnych ma dużo ran. I niestety do tych niezabliźnionych dochodzą nowe.

By nie kończyć pesymistycznie powiedzmy też sobie jasno, są też zmiany na lepsze. Ot choćby mechanizacja, która co prawda idzie gdzieniegdzie z oporami, ale daje wielu ludziom (operatorom) znacznie lepsze warunki pracy i płacy. Oby takich pozytywnych zmian było jak najwięcej.

 

Rafał Jajor

 

Źródło: GAZETA LEŚNA

Komentarze (0)
Zaloguj się lub zarejestruj, aby dodać komentarz.

Nie dodano jeszcze żadnego komentarza.

© 2014 firmylesne.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone
Projekt i realizacja: DIFFERENCE